Zawsze miałam pasję do pchlich targów. Jest coś ekscytującego w grzebaniu w rupieciach, szukaniu skarbów ukrytych wśród wyrzuconych przedmiotów. Ta miłość do poszukiwania skarbów narodziła się, gdy miałam jedenaście lat i spędzałam lata z babcią w Nowej Anglii. Odwiedzałyśmy każdy pchli targ i festyn uliczny w promieniu stu mil, szukając tego, co pieszczotliwie nazywała „cennymi klejnotami”. Nawet teraz, jako matka i babcia, nic nie ekscytuje mnie bardziej niż przeszukiwanie tac z różnymi przedmiotami w nadziei na znalezienie iskry czegoś cennego.
Mój mąż, Sam, nie podziela jednak mojego entuzjazmu. To wspaniały człowiek – miły, pracowity – ale po prostu nie rozumie mojej obsesji na punkcie tego, co nazywa „odpadami akumulacyjnymi”. Mimo to nie zamierzam rezygnować z mojego hobby, mimo że to jedyna rzecz, o którą się kłócimy. Nie ma nic lepszego niż wejście na pchli targ z kilkoma dolarami w kieszeni, marząc o odkryciu ukrytego arcydzieła za bezcen. Niedawno wydarzyło się coś niezwykłego, co całkowicie odmieniło perspektywę Sama. Około miesiąc temu, w sobotni poranek, wszedłem na festyn w pobliskim miasteczku i poczułem to znajome uczucie ekscytacji. Instynkt zaprowadził mnie do skromnego straganu, gdzie mężczyzna sprzedawał różne drobiazgi.
Reszta na następnej stronie